sobota, 5 października 2019

Norwegia 2019 Dzień 2 - Flåm


06.08.2019

Na dziś mam zaplanowany całodzienny rejs do Flåm i z powrotem. Wiąże się to z ogromnym jak dla mnie poświęceniem, bo kolejny dzień z rzędu muszę się zerwać z łóżka o jakiejś barbarzyńskiej godzinie (kto to widział takie rzeczy na urlopie???) . Na szczęście do portu udaje mi się dotrzeć na czas. Ruszamy i właściwie od początku jest pięknie. Główną atrakcją ma być największy, najgłębszy i najdłuższy fiord w Norwegii, czyli Sognefjorden, ale póki co przepływamy przez różne inne pomniejsze fiordy i mijamy typowo skandynawskie wybrzeża i wysepki - te gładko zaokrąglone, szare skały, drewniane domki, ciemna zieleń drzew, mini latarnie morskie. Nawet mosty łączące co węższe przesmyki są malownicze i nie tylko nie psują krajobrazu, ale dodają mu uroku. A ludziska nawet nie robią zdjęć. Czemu? "Oszczędzają kliszę", czy jak? ;) 




Dla mnie ogromną radością jest fakt, że na pewnym odcinku płynę 'forumową mapą', która z powodzeniem mogłaby być dziełem Araska, który zresztą miał na niej swoje miejsce. :) Przede wszystkim mam swój fiord, który cieszy mnie znacznie bardziej, niż jakaś tam grecka wyspa - Fensfjorden, ha! :D I wiem, że gdzieś obok leży tajemnicze miejsce o nazwie Årås! Czym ono jest? Oto jest pytanie! Tego nawet Gógl początkowo zdawał się nie wiedzieć. Na mapie pokazywał, owszem, ale nawet to pokazywanie było wielce dziwne. Otóż kiedy patrzysz na tą mapę jeszcze z dość daleka - ta nazwa pojawia się jako pierwsza na wyspie - czyli sugeruje największą położoną tam miejscowość. Kiedy jednak przybliżasz mapę - powoli pojawiają się inne nazwy i rosną, a tymczasem Årås znika. Mało tego, nie sposób znaleźć miejsca, które by miało go w adresie. Klikasz w różne punkty, pokazują się różne adresy, są nawet ulice Åråsvågen i Åråshogda i kto wie, może znalazłoby się więcej podobnych, ale nie miejscowość! Na hasło Årås Google znajduje miejscowość, ale w Szwecji.
Dopiero po dłuższym i wnikliwszym poszukiwaniu dokopałam się do informacji z Wiki: 'Årås is the administrative centreof Austrheimmunicipality in Hordalandcounty, Norway. The village is located in the central part of the island of Fosnøyna, about 2 kilometres (1.2 mi) northeast of the village of Austrheim.' Dobre sobie, ta wioska, na zdjęciu wygląda, jakby składała się raptem z jednego skrzyżowania i jednego domu, Austrheim jest znacznie większa, a jednak to tą spotkał taki zaszczyt! No dobrze, tu pojawiło się kilka nazw bynajmniej nie forumowych, ale za to kawałek dalej na północ mamy już wyspę Sulę. :)
Nawiasem mówiąc, przepraszam Arasa za porannego smsa - niestety na wakacjach zdarza mi się tracić poczucie czasu i świadomość, która godzina. Na szczęście nie była jakaś drastyczna, ale i tak mi głupio...


W okolicach Suli krajobraz zmienia charakter z łagodnych wybrzeży i wyspowej drobnicy na duże, majestatyczne formy. Skręcamy do Sognefjorden. Sam fiord w  większej części jest szeroki i nawet myślę sobie, że za bardzo, gdyby był węższy byłby fajniejszy. Ale też tu prom, który do tej pory płynął bez zatrzymywania się, zaczął przybijać do portów w małych lokalnych miasteczkach/wioskach, a te bardzo malowniczo wpasowywały się w krajobraz. W końcu dotarliśmy do ostatniego i najpiękniejszego odcinka. Tu już było wąsko i tak cudnie, jak tylko można było zamarzyć. Minęliśmy też odbijający w bok Nærøyfjord - miejsce jak z baśni, szkoda, że tamtędy nie wiodła trasa wycieczki. Ostatecznie dopłynęliśmy do Flåm, gdzie były 2 godz. czasu wolnego na zwiedzanie.





Żeby jednak nie było, że ten dzień to sam raj. O ile widoki mijane po drodze były wspaniałe, o tyle sam prom zupełnie nie. Mały, bez możliwości wyjścia na pokład i tylko ludzie siedzący przy oknach mogli w pełni nacieszyć się tym, co za tymi oknami było. Ze zdecydowanej większości miejsc niewiele było widać. Z przodu znajdowała się szyba, do której można było podejść, co też wielu turystów czyniło, jednakowoż było przy niej stanowczo zbyt mało miejsca, żeby starczyło dla choćby ułamka zainteresowanych, a przy okazji zasłaniali(-śmy, bo i ja to czyniłam) widok tym, którzy siedzieli z przodu, o tych ze środka i z tyłu nawet nie wspominając. 
W rezultacie rejs bardzo mnie zmęczył i z radością powitałam możliwość zejścia na ląd. Ja, która normalnie po choćby krótkiej wycieczce jakimkolwiek statkiem cierpię na chorobę lądową i stąpanie po ziemi sprawia mi wręcz ból. Tym razem nie cierpiałam, zapewne dlatego, że na promie nie było czuć ani śladu kołysania. 
W porcie stał wielki transatlantyk. To miejsce wcinało się już naprawdę mocno wgłąb lądu, szok, że tak ogromna jednostka zdołała tu wpłynąć - fiord musi być naprawdę niesamowicie głęboki! To po kiego grzyba my się musieliśmy męczyć w tym beznadziejnym promie?
Ok, kiedy już wyskoczyłam radośnie na brzeg, pierwsze co zrobiłam, to wlazłam na tamtejsze wzgórze. Znajdował się za nim duży wodospad, który widać było już z daleka, kiedy płynęliśmy, ale schował się, kiedy dobijaliśmy do celu. A ja chciałam go zobaczyć możliwie z bliska. Niestety, na podejście do niego nie było szans, chyba nawet nie wiódł tam żaden szlak, a nawet jeśli istniał jakiś, niewidoczny z oddali, nie było czasu na szukanie go. Popatrzyłam tylko z góry na okolicę, wąską i głęboką, ciemną dolinę z jednej strony i fiordową zatokę z drugiej strony i wróciłam do miasteczka. Tu trzeba było nabyć coś na obiad, coś, na co nie trzeba będzie długo czekać. Stanęłam w kolejce do budki z hot-dogami, były tanie i oferowali również takie z renifera, chociaż ze względu na niską cenę przypuszczałam, że to marketingowa ściema. Pomyliłam się po dwakroć, kolejka posuwała się bardzo powoli, za to hot-dog był pyszny i chyba naprawdę z dziczyzny... (pozdro wątek ‘z czego kiełbasę w życiu jadłem’) Zajrzałam jeszcze do sklepu z pamiątkami, marzył mi się norweski sweter, dwa lata temu nie było ładnych wzorów, w tym roku były bardzo ładne, ale za to drogie jak jasny pieron, w dodatku wszystkie z gryzącej wełny. Z żalem odpuściłam. 
Pozostało jeszcze troszkę czasu, dość, żeby pójść na plażę i zanurzyć rękę w wodzie. Ludzie się kąpali, żałowałam, że nie mogę się przyłączyć. Z niechęcią musiałam wrócić na prom. 


W tamtą stronę nie było kompletu pasażerów, sporo wolnych miejsc pozostawało do wyboru. Tym razem z trudem znalazłam miejsce siedzące i... jakimś dzikim fartem tuż przy oknie z przodu! Nie od razu, myślałam, że tam jest zajęte i usiadłam kawałek dalej. Ale oto przyszła jakaś starsza pani, z tych, co to wszystko musi być tak, jak one chcą, i koniecznie chciała usiąść tam, gdzie ja, bo obok mogłaby mieć koleżankę. Obrotna i przedsiębiorcza, załatwiła mi miejsce w pierwszym rzędzie, więc nawet nie protestowałam. ;) 
Choć ludzi było znacznie więcej, niż w poprzednią stronę, to jakoś nie spacerowali i nie podchodzili do okna, więc przeważnie nikt nie zasłaniał mi widoków. A fiord od drugiej strony (a może to kwestia popołudniowego światła?) prezentował się jeszcze piękniej i cieszył oczy na całej długości. 



Tyle, że tego promu miałam już naprawdę dość, zwłaszcza, że zrobiło się duszno i śmierdząco od spożywanego przez różnych pasażerów jadła podrzędnego gatunku. Pod koniec trasy rozpętała się dzika ulewa - pierwszy deszcz odkąd tu przyjechałam, a ponoć w Bergen ciągle pada. Wtedy dopiero poczułam zadowolenie, że siedzę pod dachem, że z portu do hotelu mam blisko i pocieszałam się myślą, że nie zmoknąć w Bergen to jak nie być w Bergen. ;)
I rzeczywiście, po wyjściu na ląd pokonałam ten krótki odcinek w deszczu, po czym schowałam się w hotelowym pokoju, zadowolona, że tego dnia nie muszę już nic...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz