08.08.2019
Dziś na szczęście po wczorajszej burzy nie zostało na niebie ani śladu. I bardzo dobrze, bo długo czekałam na ten dzień, nie mogąc sobie darować kompromitującej porażki sprzed dwóch lat. Tym razem muszę dotrzeć do Pulpit Rock! Muszę i koniec! Oczywiście wbrew temu, co sobie obiecywałam, nie udało mi się w tym roku z rana wygrzebać dużo wcześniej, niż poprzednio, ostatecznie zyskałam może z pół godziny. Do portu pędziłam znajomą sobie drogą, a to bardzo fajne uczucie tak daleko od kraju. Miałam szczęście, prom właśnie zgarniał ostatnich chętnych i zaraz odpływał. Za to mniej szczęścia miałam, kupując bilet, bo nie dogadałam się dobrze z panem sprzedającym i coś mi mówi, że sporo przepłaciłam. :/ Podróż trwała dłużej niż zapamiętałam, zarówno rejs do Tau jak i jazda autobusem z Tau do Preikestolen. Za to na miejscu, jako że byłam sama tym razem, nie straciłam bez sensu godziny na sklep z pamiątkami. Wstąpiłam tam tylko na chwilę, żeby kupić sobie mapę. Dobrze wiedziałam, że mapa absolutnie NIE jest potrzebna, żeby dotrzeć do Pulpit Rock - tam się idzie jak po sznurku, z tłumem, ale ja kocham mapy, to dla mnie najlepsza pamiątka i nie mogłam sobie darować, że poprzednio takiej nie nabyłam.
Dziś na szczęście po wczorajszej burzy nie zostało na niebie ani śladu. I bardzo dobrze, bo długo czekałam na ten dzień, nie mogąc sobie darować kompromitującej porażki sprzed dwóch lat. Tym razem muszę dotrzeć do Pulpit Rock! Muszę i koniec! Oczywiście wbrew temu, co sobie obiecywałam, nie udało mi się w tym roku z rana wygrzebać dużo wcześniej, niż poprzednio, ostatecznie zyskałam może z pół godziny. Do portu pędziłam znajomą sobie drogą, a to bardzo fajne uczucie tak daleko od kraju. Miałam szczęście, prom właśnie zgarniał ostatnich chętnych i zaraz odpływał. Za to mniej szczęścia miałam, kupując bilet, bo nie dogadałam się dobrze z panem sprzedającym i coś mi mówi, że sporo przepłaciłam. :/ Podróż trwała dłużej niż zapamiętałam, zarówno rejs do Tau jak i jazda autobusem z Tau do Preikestolen. Za to na miejscu, jako że byłam sama tym razem, nie straciłam bez sensu godziny na sklep z pamiątkami. Wstąpiłam tam tylko na chwilę, żeby kupić sobie mapę. Dobrze wiedziałam, że mapa absolutnie NIE jest potrzebna, żeby dotrzeć do Pulpit Rock - tam się idzie jak po sznurku, z tłumem, ale ja kocham mapy, to dla mnie najlepsza pamiątka i nie mogłam sobie darować, że poprzednio takiej nie nabyłam.
Do wejścia na tą górę przygotowywałam
się fizycznie, czego nie robiłam przedtem nigdy w życiu, przed żadnym wyjazdem.
Naprawdę chciałam mieć pewność, że wejdę. Sprzyjał mi też niezwykły jak na mnie
przypływ kondycji i energii, jakiego doświadczyłam jeszcze w lipcu w czasie
urlopu w Karpaczu. Toteż optymizm i pewność siebie rozpierały mnie,
dając mocną nadzieję, że tym razem musi się udać. Odcinek z parkingu do wejścia
na szlak pokonałam radosnym biegiem.
I to był błąd. Niepotrzebnie
zmęczyłam się i kiedy tylko droga zaczęła piąć się pod górę, zaliczyłam
największą wysiadkę i opad z sił w czasie całych tegorocznych wakacji. Uszło ze
mnie całe powietrze i został flak, jakby wszelki tegoroczny wysiłek fizyczny
nagle postanowił odbić się czkawką i właśnie teraz upomnieć się o swoje prawa.
Na dokładkę zaczął padać deszcz, a liczyłam na cały dzień w słońcu. Czyżby tu
na tym szlaku zawsze musiało padać? Człapałam powoli do góry i zanim
doszłam do pierwszego wypłaszczenia terenu, musiałam kilka razy przystanąć dla
złapania oddechu. Niedobrze, poprzednio ten odcinek pokonałam bez zatrzymywania
się. Na szczęście tym razem nie latały żadne helikoptery próbujące zwiać mnie w
dół. Z ulgą powitałam pierwszy płaski fragment drogi, postanowiłam iść
spokojnie i odzyskiwać siły. Chyba nawet się częściowo udało. Potem się
okazało, że podejść pod górkę jest więcej, niż zapamiętałam. Minęłam punkt
widokowy, na którym poprzednio Elka zamarudziła chyba z godzinę, tym razem bez
dłuższego zatrzymywania się, dzięki czemu znów zaoszczędziłam nieco czasu. Wkrótce,
ze względu na drastyczne tłumy na trasie, te oszczędności miały się co nieco
uszczuplić. Tymczasem deszcz przestał padać a ja doszłam do najdłuższego i
najbardziej stromego podejścia, na którym poprzednio mało nie zemdlałam, tym
razem postanowiłam przedtem spokojnie się pożywić i napoić i dopiero z
uzupełnionym zapasem energii pokonać górę. Rety, jeśli to czyta ktoś, kto nie
zna mnie ale zna Preikestolen, to zapewne pęka ze śmiechu, a jeśli nie zna i
Preikestolen, pewnie wyobraża sobie tę trasę jak niemal wejście na Mount
Everest. Otóż wyprowadzam z błędu. Nic bardziej mylnego. To raptem 604 m.n.p.m.
i każdy tam wejdzie, to tylko ja jestem największą ofiarą górską na świecie,
LOL.
No dobra, wracając do rzeczy,
nastąpił długi odcinek z wąskimi i stromymi skalnymi stopniami i nie kończącymi
się sznureczkami turystów sunącymi w jedną i w drugą stronę. Miałam problem
-teoretycznie tą trasę należało pokonać w kolejce, w równym tempie z innymi
ludźmi. Dla mnie rzecz niewykonalna, wszyscy, naprawdę wszyscy, włącznie ze
starcami i dziećmi mają więcej sił ode mnie i szybciej wchodzą do góry, a ja
tymczasem po prostu muszę się zatrzymywać co jakiś czas dla złapania oddechu.
Tyle, że tu ciężko było znaleźć jakieś pobocza, gdzie można się zatrzymać w
spokoju i przepuścić mijających ludzi, więc jak już takowe znalazłam,
odpoczywałam wyjątkowo długo. O dziwo trafiła się jeszcze jedna baba z tak samo
beznadziejną kondycją, jak ja, tylko, że ten babsztyl ani myślał schodzić na
bok i kogokolwiek przepuszczać. Nie dość, że zatrzymywała się na samym środku
wąskiej ścieżki, to jeszcze podpierała się pod boki ze sterczącymi na obie
strony łokciami, żeby jeszcze bardziej utrudnić wymijanie jej, mi
również. Skąd się biorą takie kreatury? No, nieważne, udało mi się w końcu
pokonać ten najcięższy odcinek. Potem zdziwiłam się dla odmiany tym, ile razy
jeszcze później czekały mnie zejścia w dół - coś, czego bardzo w
górach nie lubię, bo nie po to człowiek pnie się w górę, żeby
co rusz to tracić raz już zdobytą w pocie czoła wysokość. ;) O wiele więcej,
niż zapamiętałam, było też na dalszym odcinku wąskich przejść, gdzie trzeba
było mijać się z tłumami i w ogóle droga od najtrudniejszego podjeścia do
zakrętu, na którym poprzednio się poddałam, była dużo dłuższa niż w mojej
głowie. Za to tym razem, z racji dużo lepszych warunków pogodowych, mogłam
się wreszcie w pełni nacieszyć nieziemskim pięknem krajobrazu i wyłaniającego
się już zza skał fiordu. Ulewna aura sprzed dwóch lat dodawała co
prawda temu miejscu niezwykłej, wyjątkowej urody i niesamowitego klimatu, ale
dość ciężko rozkoszować się widokami, kiedy wali w ciebie wściekły deszcz gnany
jeszcze bardziej wściekłym wiatrem. Tym razem zresztą chmur też nie brakowało,
więc klimat miejsca wciąż czarował.
Tymczasem dotarłam do 'punktu
hańby'. Z najwyższą obawą postanowiłam sprawdzić, która jest
godzina. Wyjęłam komórkę, spojrzałam i...
jest dobrze! Mam jeszcze ponad
godzinę czasu do momentu, kiedy trzeba będzie wracać, żeby zdążyć na
przedostatni autobus. Na ostatni nie chcę, bo nie wiem o której on - tu
informacje otrzymywałam sprzeczne, ale istniała obawa, że musiałabym do późna
czekać. Ok, ruszyłam radośnie przed siebie, zdobywać ostatni odcinek. Tu już
jest naprawdę pięknie, po lewej przepaść i fiord widziany w całej okazałości, z
końcówką ginącą w magicznej mgle, po prawej skały, przede mną wąska ścieżka w
górę. Szybko dotarłam do Pulpit Rock. Oczekiwałam, że jego charakterystyczny
występ rozpoznam już z daleka, tymczasem wcale go nie poznałam, dopóki nie
znalazłam się naprawdę blisko - i zdziwiłam się, że ta skała na którą patrzyłam
odkąd znalazłam się na ostatniej prostej - to właśnie to. Okazało się, że z
punktu, w którym cofnęłam się poprzednim razem, do celu było już naprawdę
niedaleko. Tym większy żal, że wtedy się poddałam. Zdążyłabym,
kurde...
A teraz nie pozostało nic innego,
jak tylko nacieszyć się miejscem ile wlezie, popstrykać fotki z różnych ujęć,
spojrzeć stąd i stamtąd i w dół... Pionowa ściana sięgająca aż do wody robi
ogromne wrażenie. Do faktycznego szczytu góry został jeszcze kawałek, ale z
żalem i niedowierzaniem dociera do mnie, że dojścia tam nie ma. Niektórzy się
wspięli, ale ja nie dam rady, nie zeszłabym potem. Jak to możliwe, że nikt nie
zrobił tam ścieżki?! No trudno, i tak jest cudownie. Bajecznie wygląda fiord i
otaczające go niesamowite, gładkie góry o zaokrąglonych kształtach i płaskich
wierzchołkach. Można by tu spędzić wieczność sycąc oczy krajobrazem i nie mogąc
nasycić, ale robi się późno i trzeba już wracać. Jeszcze bym chętnie zrobiła tu
i ówdzie skok w bok, ale nie ma na to czasu i sił też już nie. Dają mi w kość
wszystkie te odcinki, które teraz dla odmiany trzeba pokonać pod górkę i znów rodzi
się zdziwienie, że aż tyle tego jest. Chociaż w ostatecznym rozrachunku to
właśnie zejścia okazują się najgorsze - rozwalają mi kolana i na długo jeszcze
po powrocie z Norwegii pozostanie mi pamiątka w postaci ostrego bólu stawów.
Ale było warto.
Na ostatnim odcinku znów zaczęło
padać, a kiedy już zbliżałam się do autobusu i wiedziałam, że mam naprawdę mało
czasu, dorwała mnie jakaś zbłąkana Azjatka, pytając o drogę. To było straszne.
Nie rozumiałam, co ona mówi, nie wiedziałam, gdzie się chce dostać, nie miałam
pojęcia, jak jej pomóc, ale wyglądała tak rozpaczliwie, że naprawdę nie umiałam
jej tak zostawić samej. Robiło się gorąco, groźba ucieczki autobusu stawała się
coraz realniejsza, ale odejście w tej sytuacji wydawało mi się jakoś podłe i
okrutne. Na szczęście w końcu pojawili się na horyzoncie inni ludzie, więc
odesłałam ją do nich a sama puściłam się biegiem na przystanek. Zdążyłam w
ostatniej chwili, kierowca był miły i zaczekał. Ufff... Potem jeszcze rejs
promem, podczas którego cieszyłam się widokiem mojej ulubionej wyspy, w tamtą
stronę jakoś przegapiłam moment minięcia jej. Kiedy dotarłam do Stavangera, z
niechęcią myślałam o czekającym mnie poszukiwaniu obiadu, na szczęście tuż obok
portu trafiłam na pizzerię. W środku puszczali dobrą muzykę, więc z
przyjemnością czekałam na posiłek i zastanawiałam się, dlaczego u nas w tej
samej sieci torturują uszy gości jakimś gównem. A potem wróciłam do hotelu,
zastanawiając się, co będę robić jutro.