sobota, 7 września 2019

Norwegia 2019 Dzień 1 - Bergen

05.08.2019

W tym roku po raz drugi w życiu pojechałam do Norwegii i o tym właśnie będzie kilka kolejnych odcinków.


Samolot do Bergen mam z samego rana, tzn. niby o 8.40, ale dotarcie na lotnisko odpowiednio wcześnie wymaga ode mnie zerwania się przed 4 w nocy, co dla mnie jest porą wręcz straszliwą. Plusem tej sytuacji jest wylot bezpośrednio z Warszawy oraz wczesne dotarcie na miejsce. Sam lot mija mi nieciekawie, jako, że miejsce mam przy korytarzu, skąd przez okna niewiele już widać - niestety zdążyłam zauważyć, że ominęły mnie w ten sposób całkiem przednie widoki.
Z lotniska do centrum miasta ponoć najlepiej dojechać naziemnym metrem - idę więc na stację, która póki co jest pod ziemią, staczam ciężką walkę z automatem biletowym, z którym problem mieli chyba wszyscy, ale dopingowana przez jakąś starszą panią wychodzę z niej zwycięsko, dokonując przełomowego odkrycia, że automat jednak działa - tylko nie wystarczy 'dotykać' ekranu - trzeba weń walić z całej siły, mocniej nawet niż w nasze rodzime przyciski na przejściach dla pieszych. Uzbrojona w wywalczoną zdobycz w postaci biletu wsiadam do metra i w drogę!
Mijam stację o nazwie Paradis - godny początek wakacyjnej wyprawy!
Jakiś czas później stację o nazwie Florida - o kurde, gdzie mnie ten samolot wywiał! ;)
I tak oto radośnie docieram do centrum całkiem jednak norweskiego Bergen. ;)
Wysiadam tuż przy uroczym małym parku Byparken - więc od razu idę sobie go obejrzeć, a także rzucić okiem na pobliskie jeziorko z fontanną.



Wczesne dotarcie na miejsce ma jednak swoją wadę. Jest ledwo co po 12 a ja w hotelu mogę zalogować dopiero od 15. Ze swoim beznadziejnym angielskim nawet nie mam ochoty sprawdzać, czy pozwoliliby wcześniej – i tak nie zrozumiem, co mi odpowiedzą... Ok, pozostaje łazić z bagażem po mieście, na szczęście mam fajną torbę, która lekko się toczy i już mi takie sytuacje nie straszne...



Idę do portu, po drodze mijam plac z knajpą, w której jakieś danie wydaje mi się wielce zachęcające - ok, wrócę tu potem na obiad. Na razie docieram do przystani, potem przechodzę przez słynny targ rybny - byłam przygotowana na dużą różnorodność towaru, a jednak owa różnorodność, zwłaszcza w wydaniu wciąż żywym, patrzącym mi prosto w oczy, daje radę mnie całkiem nieźle zaskoczyć.
 




Dochodzę do głównej atrakcji Bergen - zabytkowej dzielnicy Bryggen. Jest urocza, ale znacznie mniejsza, niż się spodziewałam. Kłębią się tam tłumy turystów, co ogromnie utrudnia cieszenie się tymi cudnymi wąskimi uliczkami, ciężko też robić jakieś sensowne zdjęcia. Tutaj bagaż mocno daje mi się we znaki, jest poważną zawadą w zatłoczonych przejściach. Mijam jaką galerię, do której chętnie bym zajrzała, bo spodobały mi się obrazy wywieszone na zewnątrz, ale z tobołem nie mam się za bardzo jak tam wtarabanić. Mijam też liczne sklepy z pamiątkami - nie miałam za bardzo w planach łazić po takowych, ale choćby do jakiegoś jednego chciałoby się zanurkować, choćby tylko popatrzeć. Tyle, że znowu - z bagażem za dużo zamieszania, więc odpuszczam. Udaje mi się w końcu dorwać jakąś pustawą uliczkę, robię tu nieco więcej fotek, ale ogólnie mam niedosyt - wolałabym się tym miejscem nacieszyć dłużej i w większym spokoju. 
 
 




Tymczasem chcę jeszcze coś zjeść, zameldować się w końcu w hotelu, pozbyć torby i zobaczyć kolejną wielką atrakcję okolicy - górę Ulriken. W internecie pisali, że ostatni autobus spod niej wraca jakoś po 17, więc czasu nie ma za wiele. 
Wracam na plac poszukać upatrzonej knajpy i... nie ma jej! Zniknęła. Kilkakrotnie przechodzę w tą i z powrotem wzdłuż kamienic, wśród których ją znalazłam i nie ma... Być może, mimo wczesnej pory, zwinęli się gdzieś do środka, trudno zgadnąć, obywam się ze smakiem i idę do poczciwego McDonalda. A potem godzina jest już odpowiednia, żeby się wreszcie zameldować w hotelu. Mam tam duży problem ze znalezieniem recepcji, i nie ja jedna, ale w końcu się udaje, docieram szczęśliwa do pokoju, pozbywam się bagażu i ruszam na podbój góry. 
Zaczynam od spaceru do informacji turystycznej, żeby się dowiedzieć jak tam dotrzeć - i dobrze robię, bo wiadomości znalezione wcześniej w internecie okazują się być nieaktualne i niekompletne. Okazuje się też, że zwykłe miejskie autobusy kursują dłużej, niż ten specjalny, co najpóźniej wraca o 17 z czymś, więc nie muszę się zbytnio martwić o powrót. No i super. Autobusy jeżdżą często, więc nie muszę długo czekać, wysiadam na zaleconym przystanku Ulriksdal (a więc żadne szpitale, nie wierzmy internetom!), zaliczam chwilę ogłupienia - ok, fajnie, ale gdzie teraz? Nie mam pojęcia, w którym miejscu startuje kolejka, na mapie jej nie ma... Przyglądam się górze, wyciągu nie widać, ale dochodzę do wniosku, że to raczej chyba gdzieś tam... no to idę 'gdzieś tam'. I słusznie. ;) Po jakimś czasie docieram do celu. Już sam wjazd na górę dostarcza widoków lepszych, niż się spodziewałam - choćby na wyjątkowo malowniczy szlak pieszy. A sama góra... góra to jakiś TOTAL! Tam jest przepięknie! Absolutny must-see dla każdego, kto odwiedza Bergen! I znów - niech nikt nie da się zwieść przewodnikom i internetom. Norwegowie chyba sami nie znają się na swojej własnej przyrodzie. Wszędzie, gdziekolwiek można znaleźć coś na temat Ulriken pojawia się takie samo zdjęcie, z widokiem na miasto, jak dla mnie zdecydowanie mało ciekawe i mało zachęcające. I co z tego, że piszą, że pięknie, że koniecznie trzeba zobaczyć, skoro ilustracja *ujowa. Niewiele brakowało, a bym sobie odpuściła to całe 'must-see', gdyby nie to, że jednak trafiłam w końcu w sieci na inne niż zwykle ujęcie. I całe szczęście! W przewodnikach piszą też, że wiedzie stamtąd dobrze oznakowany szlak dokąśtam... kolejna zmyła! Stamtąd wiedzie ze 100 szlaków i każdym chciałoby się iść, nie wiadomo, który bardziej zachęcający i piękniejszy. Wszystkich miłośników gór i przyrody zapewniam - widok na miasto jest tylko z jednej strony, swoją drogą wygląda znacznie efektowniej niż na zdjęciach z prospektów, a zza miasta przeświecają morskie zatoczki. W każdą inną stronę roztaczają się bajeczne widoki na góry dookoła! 
Poplątałam się trochę wokół górnej stacji kolejki, to tu, to tam, po czym wybrałam najbardziej obiecującą ze ścieżek i postanowiłam pójść kawałek dalej. Żałowałam pierońsko wręcz, że nie wiedziałam wcześniej, jak tu jest cudnie, zarezerwowałabym sobie jeden dzień dłużej w Bergen - żeby go mieć w całości na tą górę i faktycznie pójść gdzieś jakimś szlakiem. A teraz nie miałam za dużo czasu i nie byłam przygotowana na górską wędrówkę, nie mogłam zajść zbyt daleko - ale choć trochę - musiałam. Było warto! I jaki przyjemny kontrast w porównaniu z wędrówką Glen Nevis sprzed roku - tam szłam, szłam i szłam, a krajobraz nic się nie zmieniał, a na koniec okazało się, że i tak uszłam bardzo niewiele... tu wystarczyło parę kroków, żeby odsłaniały się całkiem nowe widoki i nowe perspektywy. Jeziora z bajkowymi domkami w których marzyłoby się zamieszkać... Raj na ziemi! Patrząc na to wszystko nie sposób było nie wielbić Stwórcy. Byłam wniebowzięta. Rozsądek i coraz późniejsza pora niestety kazały zawrócić.  
Z żalem zjechałam w dół, wbrew wcześniejszym obawom bez problemu znalazłam drogę powrotną na przystanek i wróciłam do centrum.


Byłam już zmęczona i najchętniej wróciłabym już do hotelu, ale obiecałam sobie znaleźć jeszcze dziś drogę do drugiego portu, żeby przypadkiem nie błądzić za dwa dni, kiedy będę się spieszyć na prom. Nie błądziłam. Ulice w Bergen na mapie miewają dość szalony przebieg, można by się spodziewać, że to miasto potrafi skołować człowieka, ale niczego podobnego tam nie doświadczyłam. Wszędzie trafiałam prosto jak po nitce do kłębka, tak było i tym razem. Drugi port znalazłam bez problemu, a przy okazji  zauważyłam, że między nim a pierwszym portem rozciąga się fajna dzielnica drewnianych domków z wąskimi, krętymi uliczkami - to co w norweskich miastach tygryski lubią najbardziej. ;) Oczywiście, że się tam zapuściłam, świetny zakątek! W oddali widniał jeszcze drugi, wyglądający równie ciekawie, ale tam już nie dane mi było dojść.


Dotarłam do miejsca, które bawiło i zastanawiało na mapie, bo składało się z dwóch zygzakowatych dróg. W realu okazało się być czymś w rodzaju małego parku, tyle, że przeciętego samochodowymi ulicami. Nawet fajne to. ;) 




Stamtąd wróciłam już do hotelu, kończąc w ten sposób dzień pełen wrażeń.
Ogólnie Bergen jako miasto samo w sobie, niezbyt mi się podobało. Nowoczesne, chaotyczne i przeważnie brzydkie. Jednak posiada świetne, klimatyczne zakątki, które zdecydowanie warto zobaczyć, a już górzysta okolica - absolutnie przepiękna!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz