środa, 28 sierpnia 2019

Summer Fog Festival

I już na dzień dobry zacznę nietypowo, bo od koncertu, a właściwie festiwalu. 
A konkretnie od relacji z Summer Fog Festival, który to odbył się 27.07.2019 na Torwarze.

Chyba najlepszy koncert ever na jakim byłam i mam tu na myśli całokształt, na który złożyły się występy wszystkich wykonawców.
W ogóle był to cały dzień niezwykłej muzycznej uczty, bo już ranek zaskoczył rewelacyjnymi niespodziankami, ale to już inna historia... Powróćmy do festiwalu. 

Zgodnie z zapowiedzią będzie niemerytorycznie, za to bardzo emocjonalnie. 
Na Amaroka się spóźniłam. Dotarłam w trakcie występu Soft Machine. Spokojne i leniwe dźwięki, teoretycznie mogłyby nawet mnie nieco znudzić, ale nie znudziły, bo były piekne, poddałam się nastrojowi i pozwoliłam zaczarować.

Potem wszedł nieznany mi zespół i porwał mnie od pierwszych dźwięków. Proszę się nie śmiać, tak było. Teoretycznie była to mniej wyrafinowana i prostsza muzyka niż Soft Machine, ale kupili mnie, bo bardzo trafili w moje zapotrzebowanie na emocje. Śpiewali po angielsku i myślałam, że są zagraniczni, przeżyłam szok, kiedy w połowie występu wokalista się odezwał i okazało się, ze to Polacy. Zespół Believe. Tak, wiem, ludzie po nich jadą jak mogą, ale dla mnie byłby super, gdyby nie minus, który wyszedł po jakimś czasie - zbytnia jednorodność i monotonia ich materiału. Natomiast ich wokalista to rzeczywiście osobna historia, przyglądałam mu się z narastającym zaciekawieniem, próbując odgadnąć co ta zagadka właściwie ma pod czerepem. Nie wiedziałam, czy chce straszyć mrocznym wyglądem, czy czarować kolorowym konfetti. Przynajmniej było zabawnie. ;)

Następny był David Cross Band. Brak słów, jak powiedział konferansjer. Wyraźnie przebił poprzedników, dostarczając mi totalnych uniesień, porywając nastrojem, klimatem, wypełniając mi uszy i duszę dokładnie wszystkimi takimi dźwiękami, jakich mi było trzeba i o jakich tylko mogłam marzyć. To była pełnia szczęścia, tego naprawdę nic już nie mogło przebić, pomyślałam wówczas.

Prszyszedł czas na Nicka Masona. Początkowo zapowiadał się jako najsłabszy występ tego wieczoru, za dużo hałasu robili, z którego ledwo się wyłaniały znajome melodie Pink Floydów, brakowało mi na początku klimatu, obawiałam się, że postawili za bardzo na po prostu energetyczny czad, z którego nic więcej nie wynika, chociaż miłą niespodzianką były dźwięki Embryo w otwierającej koncert mieszance. Klimat pojawił się już przy If. Ale potem... to co było potem, to coś, czego się nie da wyrazić! Zafundowali nam totalny trip, odmienny stan świadomości, byliśmy w kosmosie, byliśmy w równoległym wszechświecie, byliśmy nie wiem gdzie... gdzie oni nas zabrali, co oni nam zrobili, co oni z nami zrobili???! Nie wiem, nie wiem, nie wiem!!!!! To było nie do opisania! Wiem tylko, że bliska eksplozji cała się trzęsłam i nie miałam pojęcia co za chwilę się stanie...
Nie pierwszy raz wyszłam z koncertu z myślą, że po co brać dragi, skoro istnieje taka muzyka, choć aż tak mocnego odlotu doświadczyłam chyba po raz pierwszy. Potem jednak przyszła niewesoła refleksja, że żeby taka muzyka mogła powstać, ktoś jednak musiał brać. A jeszcze potem usłyszałam na ten temat wypowiedź gościa z Soft Machine, która pokrywała się z moimi odczuciami, tylko ujmowała to wszystko jeszcze o wiele bardziej dobitnie i boleśnie, i wtedy zrobiło mi się naprawdę gorzko. Gorycz nie byłaby aż tak silna, gdybym na własnej skórze nie doświadczyła miażdżącej mocy i geniuszu tego koncertu... To ci dopiero przedmiot do rozważań na temat dobra i zła...

Rozglądałam się za Tylerem, ale nie widziałam go, dopiero potem przeczytałam, że jednak wybrał Lado. Za to chyba widziałam Mareckiego, ale nie jestem pewna, czy to faktycznie był on.. ;)
Publiczności generalnie było bardzo mało, wielka, wielka szkoda... 

Ja w każdym razie długo jeszcze pozostawałam pod silnym wrażeniem tego festiwalu. Ciekawa tylko jestem, czy mój tak wielki zachwyt spowodowany był jakąś obiektywną wielkością wydarzenia, czy może tym, że na większości koncertów na jakich w życiu byłam, grana była nieco inna muzyka i mam wciąż ogromny niedosyt i głód takich właśnie dźwięków i stąd tak mocno je odbieram?

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Cześć. :) 
Miało się to tu nazywać 'Wherever I may roam', ale oczywiście ta nazwa okazała się być już zajęta. Może to i lepiej, hehe, w przeciwnym razie fani Metalliki by mnie zjedli, jako, że blog ten z Metallicą nie ma nic wspólnego. ;) Może tylko ma trochę wspólnego z tą piosenką, z której sporymi fragmentami tekstu się identyfikuję. Bo lubię się włóczyć, samotnie, własnymi drogami, tam, gdzie mi się podoba i można by to jeszcze dalej rozwijać... I o tym ten blog będzie, głównie o wyprawach turystycznych, samotnych albo i nie, ale czasem może być też w drodze wyjątku o innych rzeczach, wydarzeniach, o czymkolwiek, gdzie mnie zaniesie i o czym będę miała chęć wspomnieć akurat w tym miejscu internetu. 
Uprzedzam, że nie jestem poradnikiem ani informacją turystyczną, więc pisać będę głównie o wrażeniach, jakaś rada czy sugestia może mi się czasem wymsknąć, ale to już na marginesie. :) Nie znajdziecie tu też żadnych imponujących wyczynów, zdobytych wielkich szczytów, za to, kto wie, może trafi się jakiś Antyszczyt (pozdro dla wtajemniczonych) ;) , bo to pisze ktoś, kto nie ma siły nigdzie wleźć, ale czasem próbuje. 
Ostrzegam też, że nie będzie technicznie ani merytorycznie, za to będzie emocjonalnie i o zgrozo, nie bez egzaltacji. ;)

To blog robiony z myślą o znajomych, więc opcja komentarzy jest włączona, ale nieznajomych lojalnie uprzedzam - jak mi się jakiś choć trochę nie spodoba - wywalę bez uprzedzenia. :P  XD