sobota, 26 października 2019

Norwegia 2019 Dzień 3 - rejs Bergen - Stavanger



07.08.2019

Po wczorajszym dniu miałam rejsu po dziurki w nosie i niezbyt mi się uśmiechała perspektywa kolejnego. Jakoś jednak do Stavangera dostać się trzeba. ;) Jaką optymistką byłam planując odwiedzenie tych dwóch miast i rezerwując sobie noclegi tu i tam, nie sprawdzając wcześniej połączeń! Zakładałam, że dojadę sobie pociągiem, przecież to w miarę blisko. A tu rozkład kolei poinformował mnie, że podróż taka trwa min. 19 godzin. Jakim cudem?! Ano takim, poinformowała mapa, że w linii prostej może i blisko, ale po drodze są całkiem konkretne fiordy. :D Opcją najszybszą był samolot i wszystko byłoby super, ale linie lotnicze ostatnio wprowadziły jaką dziwną politykę mającą na celu uniemożliwienie mi podróżowania (oto pytanie - czy za rok uda mi się jeszcze gdziekolwiek polecieć? :( ) - otóż odprawy online można dokonać najwcześniej dobę przed wylotem. A jeszcze do niedawna spokojnie oferowały kilka dni zapasu... Nie udało mi się znaleźć połączenia takimi liniami, które pozwalałyby odprawić się wcześniej. Komu to przeszkadzało? Ki czort?! Przecież nie podróżuję z drukarką, ba, nawet nie umiem się za granicą połączyć swoją głupią komórą z internetem, chyba, że przez wi-fi - ale przez wi-fi nie chcę się nigdzie logować.
Zostały do wyboru - prom i autobus. Obie opcje - 5 godzin w drodze. Męczyć się tyle autobusem? Nieee... prom dużo lepszy! Tu jednak była chwila obawy - jak z dość odległego portu dojechać do Stavangera - okazało się na szczęście, że kursuje specjalny autobus, na który można kupić bilet przy okazji zakupu biletu na prom. No to wybór był już prosty.

W porcie trzeba się było stawić co najmniej godzinę wcześniej, ale to wciąż była pora przyzwoita i pozwalająca się wreszcie wyspać. Ostatecznie dotarłam tam jeszcze wcześniej i trochę zdążyłam się zestresować - nigdzie ani śladu jednostki pływającej, a dworzec portowy ( yyy, jak się takie coś właściwie nazywa? ) świecił pustkami. Nieśmiało weszłam jednak do środka i tam, poruszając się zgodnie ze wskazówkami na drogowskazach, dotarłam we właściwe miejsce. Czekała mnie tu odprawa niemal jak na lotnisku - tegom się nie spodziewała. Wczoraj jak wchodziłam na prom, jeden tylko człowiek sprawdzał bilety, ledwo rzucił okiem na mój, nawet kodu nie skanował, i wpuścił. O bagaże każdy pasażer sam się troszczył. A dziś? Bagaż obwiązali banderolką i zabrali - jak na lotnisku. Wylegitymować się trzeba było nie tylko biletem, ale i dokumentem osobistym i w zamian dostawało się kartę pokładową, którą jeszcze nie raz pokazać było trzeba. Do tego dochodził długi czas czekania, aż zaczną wpuszczać na pokład, przemarsz pasażerów długimi korytarzami... dobrze, że chociaż bramek z kontrolą osobistą nie było. Za to po skończonym rejsie, gdy opuszczaliśmy prom, stała pani strażnik z psem obwąchującym każdego pod kątem narkotyków. Tego to nawet na lotnisku w życiu nie spotkałam! Ciekawa zresztą rzecz, której nie rozkminiłam do dziś, czemu ta podróż odbywała się tak, jakbym przekraczała granicę? Przewoźnik był norweski, rejs z jednego norweskiego miasta do drugiego, a prom jakby należał do terytorium Danii. Duńska na nim powiewała flaga i duńska obowiązywała waluta. Mało tego, były jakieś zakazy co do zakupów, choć dokładnie ich nie zrozumiałam i tego nie mogłam pojąć - skoro nie wolno czegoś kupować, to po cholerę to sprzedają? W każdym razie przy zakupie czegokolwiek też trzeba się było wylegitymować. Na bilecie miałam jakąś wzmiankę o tym, że m.in. mięso jest zakazane, więc nie byłam pewna, czy sprzedadzą mi na obiad pizzę peperoni, na szczęście sprzedali. :) Tylko, choć zapłacić mogłam koronami norweskimi, reszty dostałam w duńskim bilonie, na nic mi nie przydatnym, dobrze, że była to drobna kwota. Cóż, przynajmniej mam na pamiątkę. :)
Ok, ale brzmi to tak, jakbym znowu narzekała. Nic z tego! Dzisiejszy prom to kompletnie inna bajka, niż wczorajszy. Full wypas, luksus i marzenie i w dodatku rejs był tańszy! Czułam się jak na współczesnej (no i może jednak nieco mniejszej ;) ) wersji Titanica. Oprócz luksusowych wnętrz, znajdowało się tu przede wszystkim to, czego najbardziej brakło wczorajszemu promowi: wielki pokład, po którym można było chodzić, stać, siedzieć, leżeć - wszystkie opcje były powszechnie używane przez pasażerów. :D I mimo to żadnego tłoku! 
Mijane widoki były piękne - z jednej strony skaliste, lekko górzyste wybrzeże, z drugiej wyspy i wysepki, a. w pewnym momencie po prostu otwarte morze - ocean, rozświetlone bajecznie promieniami słońca. Pogoda była cudna,  nie zabrakło też tęczy w oddali. Biegałam między lewą i prawą burtą a rufą, nie mogąc się zdecydować, z której strony widoki bardziej chcę podziwiać, ale też był czas, że ległam po prostu na wznak na środku pokładu, gapiąc się w niebo i opalając. Dawno nie czułam się tak beztroska, totalnie zrelaksowana i szczęśliwa. Wśród atrakcji dla podróżnych znalazł się też koncert jakiegoś zespołu. Pierwsze dźwięki, które usłyszałam, przypominały mi jako żywo muzykę innej grupy, więc pobiegłam na miejsce jak na skrzydłach, choć wiedziałam, że to nie mogą być oni. Pierwsze chyba ze dwa kawałki, które zagrali, były mi nieznane, ale miały TEN niezwykły klimat, niebiańską aurę. Niestety, niespecjalnie ktokolwiek się nimi interesował, ot, może paru przypadkowych słuchaczy. Zmienili więc taktykę i zaczęli grać powszechnie znane szlagiery rockowe, z czadem, energetycznie, porządnie, ale już bez tego niezemskiego ducha, który mnie urzekł na początku. Szkoda, mimo to wciąż przyjemnie się ich słuchało. Nie można powiedzieć, żeby dzięki temu zgromadzili dużo większą publiczność, ale trochę ludzi się jednak bawiło, głównie rodzice z dziećmi z pobliskiego placu zabaw. Zrobiło się sielankowo i na ten krótki czas marzenia o pokoju na świecie ziściły się na tym małym koncercie. Bo mimo, że publika była nieliczna, to zdołała złożyć się z ludzi najrozmaitszych ras i narodowości. I nawet jakaś muzułmanka z mężem uśmiechnięta podrygiwała w rytm muzyki. Im w ogóle wolno tak przy rocku się bawić?  Miło było w każdym razie popławić się w tej atmosferze love & peace.
Pod koniec rejsu, kiedy słońce nie grzało już tak mocno, za to wypłynęliśmy na otwarte morze i lodowaty wiatr znad oceanu dawał czadu, zrobiło się zimno i schowałam się do środka. Szkoda mi jednak było tracić widoków, więc co rusz to wysadzałam nosa z ciepłego wnętrza, choćby 'tylko na chwilę'. I oto udało mi się znaleźć zakątek na pokładzie, nie dość, że osłonięty od wiatru, to jeszcze z nawiewem gorącego powietrza z jakichś wentylatorów. Nie posiadałam się ze szczęścia i tkwiłam tam już do końca, podziwiając słońce niespiesznie zmierzające w stronę zachodu.
















W końcu zawinęliśmy do portu, przesiadka do autobusu odbyła się sprawnie i ruszyliśmy w stronę Stavangera. W drodze pogoda zaczęła się psuć, niebo zasnuły ciężkie, ciemne chmury. Miałam tylko nadzieję, że nie na dobre... Kiedy dojechaliśmy do centrum miasta, z radością rozpoznałam znajome kąty. Choć teraz mieszkałam gdzie indziej, niż poprzednio, w rejonie, do którego się wcześniej nie zapuszczałam, to i tak bez problemu wiedziałam, w którą stronę iść. Do hotelu nie było daleko i chyba nawet zdążyłam przed deszczem, choć jakieś tam pierwsze krople mnie dopadły. Tu przeżyłam chwilę stresu, bo okazało się, że recepcja jest już zamknięta i czeka mnie self check-in, czego się bardzo obawiałam po złych doświadczeniach sprzed dwóch lat w Gdańsku, na szczęście tym razem obyło się bez problemów. Znalazłam się w pokoju, który na pierwszy rzut oka sprawiał bardzo obskurne wrażenie, ale w rzeczywistości był czyściutki i niesamowicie wygodny. Za oknem rozpętała się burza a ja kolejnego wieczoru byłam szczęśliwa, że już nigdzie nie muszę dziś wychodzić. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz