07.08.2019
Po wczorajszym dniu miałam rejsu po dziurki w nosie i niezbyt mi się uśmiechała perspektywa kolejnego. Jakoś jednak do Stavangera dostać się trzeba. ;) Jaką optymistką byłam planując odwiedzenie tych dwóch miast i rezerwując sobie noclegi tu i tam, nie sprawdzając wcześniej połączeń! Zakładałam, że dojadę sobie pociągiem, przecież to w miarę blisko. A tu rozkład kolei poinformował mnie, że podróż taka trwa min. 19 godzin. Jakim cudem?! Ano takim, poinformowała mapa, że w linii prostej może i blisko, ale po drodze są całkiem konkretne fiordy. :D Opcją najszybszą był samolot i wszystko byłoby super, ale linie lotnicze ostatnio wprowadziły jaką dziwną politykę mającą na celu uniemożliwienie mi podróżowania (oto pytanie - czy za rok uda mi się jeszcze gdziekolwiek polecieć? :( ) - otóż odprawy online można dokonać najwcześniej dobę przed wylotem. A jeszcze do niedawna spokojnie oferowały kilka dni zapasu... Nie udało mi się znaleźć połączenia takimi liniami, które pozwalałyby odprawić się wcześniej. Komu to przeszkadzało? Ki czort?! Przecież nie podróżuję z drukarką, ba, nawet nie umiem się za granicą połączyć swoją głupią komórą z internetem, chyba, że przez wi-fi - ale przez wi-fi nie chcę się nigdzie logować.
Zostały do wyboru - prom i autobus.
Obie opcje - 5 godzin w drodze. Męczyć się tyle autobusem? Nieee... prom dużo
lepszy! Tu jednak była chwila obawy - jak z dość odległego portu dojechać do
Stavangera - okazało się na szczęście, że kursuje specjalny autobus, na który
można kupić bilet przy okazji zakupu biletu na prom. No to wybór był już
prosty.
W porcie trzeba się było stawić co
najmniej godzinę wcześniej, ale to wciąż była pora przyzwoita i pozwalająca się
wreszcie wyspać. Ostatecznie dotarłam tam jeszcze wcześniej i trochę zdążyłam
się zestresować - nigdzie ani śladu jednostki pływającej, a dworzec portowy (
yyy, jak się takie coś właściwie nazywa? ) świecił pustkami. Nieśmiało weszłam
jednak do środka i tam, poruszając się zgodnie ze wskazówkami na drogowskazach,
dotarłam we właściwe miejsce. Czekała mnie tu odprawa niemal jak na lotnisku -
tegom się nie spodziewała. Wczoraj jak wchodziłam na prom, jeden tylko człowiek
sprawdzał bilety, ledwo rzucił okiem na mój, nawet kodu nie skanował, i
wpuścił. O bagaże każdy pasażer sam się troszczył. A dziś? Bagaż obwiązali
banderolką i zabrali - jak na lotnisku. Wylegitymować się trzeba było nie tylko
biletem, ale i dokumentem osobistym i w zamian dostawało się kartę pokładową,
którą jeszcze nie raz pokazać było trzeba. Do tego dochodził długi czas
czekania, aż zaczną wpuszczać na pokład, przemarsz pasażerów długimi
korytarzami... dobrze, że chociaż bramek z kontrolą osobistą nie było. Za to po
skończonym rejsie, gdy opuszczaliśmy prom, stała pani strażnik z psem
obwąchującym każdego pod kątem narkotyków. Tego to nawet na lotnisku w życiu
nie spotkałam! Ciekawa zresztą rzecz, której nie rozkminiłam do dziś, czemu ta
podróż odbywała się tak, jakbym przekraczała granicę? Przewoźnik był norweski,
rejs z jednego norweskiego miasta do drugiego, a prom jakby należał do
terytorium Danii. Duńska na nim powiewała flaga i duńska obowiązywała waluta.
Mało tego, były jakieś zakazy co do zakupów, choć dokładnie ich nie zrozumiałam
i tego nie mogłam pojąć - skoro nie wolno czegoś kupować, to po cholerę to
sprzedają? W każdym razie przy zakupie czegokolwiek też trzeba się było
wylegitymować. Na bilecie miałam jakąś wzmiankę o tym, że m.in. mięso jest
zakazane, więc nie byłam pewna, czy sprzedadzą mi na obiad pizzę peperoni, na
szczęście sprzedali. :) Tylko, choć zapłacić mogłam koronami norweskimi, reszty
dostałam w duńskim bilonie, na nic mi nie przydatnym, dobrze, że była to drobna
kwota. Cóż, przynajmniej mam na pamiątkę. :)
Ok, ale brzmi to tak, jakbym znowu
narzekała. Nic z tego! Dzisiejszy prom to kompletnie inna bajka, niż
wczorajszy. Full wypas, luksus i marzenie i w dodatku rejs był tańszy! Czułam
się jak na współczesnej (no i może jednak nieco mniejszej ;) ) wersji Titanica.
Oprócz luksusowych wnętrz, znajdowało się tu przede wszystkim to, czego
najbardziej brakło wczorajszemu promowi: wielki pokład, po którym można było
chodzić, stać, siedzieć, leżeć - wszystkie opcje były powszechnie używane przez
pasażerów. :D I mimo to żadnego tłoku!
Mijane widoki były piękne - z jednej
strony skaliste, lekko górzyste wybrzeże, z drugiej wyspy i wysepki, a. w
pewnym momencie po prostu otwarte morze - ocean, rozświetlone bajecznie
promieniami słońca. Pogoda była cudna, nie zabrakło też tęczy w
oddali. Biegałam między lewą i prawą burtą a rufą, nie mogąc się zdecydować, z
której strony widoki bardziej chcę podziwiać, ale też był czas, że ległam po
prostu na wznak na środku pokładu, gapiąc się w niebo i opalając. Dawno nie
czułam się tak beztroska, totalnie zrelaksowana i szczęśliwa. Wśród atrakcji
dla podróżnych znalazł się też koncert jakiegoś zespołu. Pierwsze dźwięki,
które usłyszałam, przypominały mi jako żywo muzykę innej grupy, więc pobiegłam
na miejsce jak na skrzydłach, choć wiedziałam, że to nie mogą być oni. Pierwsze
chyba ze dwa kawałki, które zagrali, były mi nieznane, ale miały TEN niezwykły
klimat, niebiańską aurę. Niestety, niespecjalnie ktokolwiek się nimi
interesował, ot, może paru przypadkowych słuchaczy. Zmienili więc taktykę i
zaczęli grać powszechnie znane szlagiery rockowe, z czadem, energetycznie,
porządnie, ale już bez tego niezemskiego ducha, który mnie urzekł na początku.
Szkoda, mimo to wciąż przyjemnie się ich słuchało. Nie można powiedzieć, żeby
dzięki temu zgromadzili dużo większą publiczność, ale trochę ludzi się jednak
bawiło, głównie rodzice z dziećmi z pobliskiego placu zabaw. Zrobiło się sielankowo
i na ten krótki czas marzenia o pokoju na świecie ziściły się na tym małym
koncercie. Bo mimo, że publika była nieliczna, to zdołała złożyć się z ludzi
najrozmaitszych ras i narodowości. I nawet jakaś muzułmanka z mężem
uśmiechnięta podrygiwała w rytm muzyki. Im w ogóle wolno tak przy rocku się
bawić? Miło było w każdym razie popławić się w tej atmosferze love
& peace.
Pod koniec rejsu, kiedy słońce nie
grzało już tak mocno, za to wypłynęliśmy na otwarte morze i lodowaty wiatr znad
oceanu dawał czadu, zrobiło się zimno i schowałam się do środka. Szkoda mi
jednak było tracić widoków, więc co rusz to wysadzałam nosa z ciepłego wnętrza,
choćby 'tylko na chwilę'. I oto udało mi się znaleźć zakątek na pokładzie, nie
dość, że osłonięty od wiatru, to jeszcze z nawiewem gorącego powietrza z
jakichś wentylatorów. Nie posiadałam się ze szczęścia i tkwiłam tam już do
końca, podziwiając słońce niespiesznie zmierzające w stronę zachodu.
W końcu zawinęliśmy do portu,
przesiadka do autobusu odbyła się sprawnie i ruszyliśmy w stronę Stavangera. W
drodze pogoda zaczęła się psuć, niebo zasnuły ciężkie, ciemne chmury. Miałam
tylko nadzieję, że nie na dobre... Kiedy dojechaliśmy do centrum miasta, z
radością rozpoznałam znajome kąty. Choć teraz mieszkałam gdzie indziej, niż
poprzednio, w rejonie, do którego się wcześniej nie zapuszczałam, to i tak bez
problemu wiedziałam, w którą stronę iść. Do hotelu nie było daleko i chyba
nawet zdążyłam przed deszczem, choć jakieś tam pierwsze krople mnie dopadły. Tu
przeżyłam chwilę stresu, bo okazało się, że recepcja jest już zamknięta i czeka
mnie self check-in, czego się bardzo obawiałam po złych doświadczeniach sprzed
dwóch lat w Gdańsku, na szczęście tym razem obyło się bez problemów. Znalazłam
się w pokoju, który na pierwszy rzut oka sprawiał bardzo obskurne wrażenie, ale
w rzeczywistości był czyściutki i niesamowicie wygodny. Za oknem rozpętała się
burza a ja kolejnego wieczoru byłam szczęśliwa, że już nigdzie nie muszę dziś
wychodzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz