09.08.2019
Od początku
planowałam, że tego dnia zobaczę Sola Strand, reklamowaną jako jedną z
najpiękniejszych plaż świata. Trochę mi te plany zburzył wczorajszy zakup mapy,
bo niektóre trasy na niej wyglądały bardzo kusząco i znacznie atrakcyjniej. Z
drugiej strony, potrzebowałam odpoczynku i tęskniłam za morzem widzianym z
bliska. Długo bym się wahała, ale ostatecznie zwyciężył przyziemny czynnik
ekonomiczny - podliczyłam kasę i wyszło na to, że nie starczy mi na kolejną
wyprawę w okolice Preikestolen. Przy okazji zapomniałam, że wyprawa do Soli też
za darmo nie jest, ale na szczęście jakoś zmieściłam się w kosztach.
Wsiadłam w
autobus i pojechałam do samego lotniska, choć teoretycznie bardziej opłacało
się wysiąść dwa przystanki wcześniej. Musiałam jednak skorzystać z pewnego
przybytku, i dobrze zrobiłam, bo potem nigdzie ani śladu takowego nie
napotkałam. Następnie czekała mnie konieczność przedarcia się przez niekończące
się lotniskowe parkingi. Pozornie zadanie wydawało się łatwe, w pewnym momencie
jednak miałam wrażenie, że utkwiłam w labiryncie bez wyjścia. Na szczęście w
końcu udało mi się znaleźć drogę i tak znalazłam się na szosie prowadzącej do
celu. Spacer na
plażę okazał się dłuższy, niż się spodziewałam, ale, gdyby nie jeżdżące obok
samochody, byłby całkiem przyjemny. W końcu pozostało przedostać się przez
zarośla - ok, były tam wydeptane wąskie ścieżki - i już się było na miejscu.
Plaża składała się z czyściutkiego srebrzystego piasku i malowniczych wydm, ale
stwierdzenie, że jest jedną z najpiękniejszych na świecie uważam za mocno
przesadzone. Nawet u nas, nad naszym polskim Bałtykiem, znalazłyby się
piękniejsze, choć fakt, na pewno nie tak czyste. Poza tym spodziewałam się
widoku na bardziej otwarte morze, tymczasem okazał się to być bardzo zatokowy
zakątek - a szkoda, to nie jest to, za czym tak tęskniłam. Minusem była też
bliskość cywilizacji - z jednej strony kompleks hotelowy, z drugiej - spory, dobrze
widoczny kawałek szosy.
Za to muszę
przyznać, że ta plaża jest wybitnie wręcz fotogeniczna - na zdjęciach
prezentuje się o wiele lepiej, niż w rzeczywistości. Jeśli ktoś zna ją tylko z
fotografii, faktycznie może ocenić ją znacznie wyżej.
No dobrze,
narzekam, ale to wszystko przez kontrast pomiędzy rzeczywistością a
wygórowanymi oczekiwaniami. W gruncie rzeczy było tam bardzo ładnie. I co
niezwykłe - woda w morzu ciepła! Straszliwie żałowałam, że nie mam kostiumu.
Poważnie rozważałam wykąpanie się w ubraniu, miałam jednak obawy co do tego.
Słońce schowało się za cienkimi chmurami. Nie było go dość, żeby się ogrzać po
wyjściu z wody. Pogoda wciąż była ładna, ale bez gwarancji, że się nie
pogorszy. Mogłam nie zdążyć wyschnąć przed powrotem, a kto mnie mokrą wpuści do
autobusu? No i bałam się zostawić wszystkich swoich rzeczy bez opieki. Co
prawda tu uczciwy kraj, ale kto mi zagwarantuje bezpieczeństwo na 100%? Utrata
dokumentów, biletów powrotnych, całej kasy to byłby nie lada problem za
granicą, nie chciałam ryzykować. I ostatecznie nie odważyłam się, czego
niezmiernie żałuję. Do końca życia mogłabym się chwalić, że pływałam w Morzu
Północnym, a tak, to mogę się chwalić tylko tym, że brodziłam po kolana. To
morze jest zazwyczaj zimne tak, że nawet Norwegowie się w nim nie kąpią. Takie
temperatury jak w tym roku to tu ewenement.
Podziwiałam
też niezwykłe tutejsze meduzy o kształcie kwiatów w brązowo-pomarańczowych
kolorach. Leżały głównie martwe, na brzegu, w wodzie niewiele ich pływało.
Zastanawiałam się, czy bardzo parzą. Po powrocie doczytałam - owszem, bardzo,
choć nie są niebezpieczne dla życia. Mimo to cieszę się, że nie miałam z żadną z tych bełtw festonowych bliższego kontaktu.
Postanowiłam
dojść do przynajmniej jednego końca plaży i tak oto niespiesznie dotarłam do
bardziej skalistego wybrzeża. Cały czas uparcie zasuwałam na bosaka, nawet,
kiedy przyszło mi wspinać się na skały, co było bardzo fajnym doświadczeniem.
:) Tu krajobraz zrobił się dużo bardziej malowniczy, pojawiły się też
tajemnicze opuszczone bunkry, za to ruda woda znacznie mniej zachęcała do
kąpieli. Wielkie miki lśniły w słońcu jak drogocenne skarby, zabrałam kawałek
ze sobą, podobnie jak garść muszelek. Zawróciłam niechętnie, kiedy nie dało się
już dalej boso iść, ze względu na ostre trawy. Zresztą, chyba wlazłabym już na
teren czyjegoś gospodarstwa.
W drodze
powrotnej znów zawędrowałam na samo lotnisko, znów gnana tą samą usilną
potrzebą...
Kiedy
wróciłam do Stavangera , było jeszcze dość wcześnie, postanowiłam więc jeszcze
raz zapuścić się w piękne, kwieciste uliczki Starego Miasta. Poprzednio, jak tu
byłam, miałam wrażenie, że nie zwiedziłam tego zakątka dostatecznie, teraz
jednak doszłam do wniosku, że wszystko, co najważniejsze, właściwie już
widziałam. Mimo to miło było wrócić w tą bajkową okolicę i przy okazji zawrzeć
znajomość z dumnym, długowłosym kocurem.
Potem
poszwędałam się po porcie, popodziwiałam meduzy tym razem żywe i zjadłam obiad
w jednej z uroczych nadbrzeżnych knajpek.
Jednego
tylko żałowałam - przepiękna tutejsza katedra po dwóch latach wciąż była w
remoncie i wciąż miała
zasłonięty front, który tak bardzo chciałam zobaczyć.
I tak oto
ostatni dzień wyjazdu dobiegł końca.
Z
ciekawostek - uderzyła mnie różnica językowa pomiędzy Bergen a Stavangerem. W
Bergen gdziekolwiek weszłam - do sklepu, informacji turystycznej, kasy
biletowej, zanim jeszcze zdążyłam się odezwać, witano mnie i zagadywano po
angielsku. W Stavangerze odwrotnie, nawet jeśli ja zagadałam po angielsku,
często odpowiadano mi po norwesku albo angielsko-norweską mieszanką. Najlepsze
było, jak pani w sklepie podała mi cenę do zapłacenia: "thirty fem".
Od tamtej pory jest to mój ulubiony liczebnik. :D Problemu ze zrozumieniem nie
miałam, uczyłam się kiedyś liczyć po szwedzku, a 'pięć' brzmi w obu językach
tak samo. :)
Następnego
dnia wróciłam do domu przez Gdańsk, bez żadnych przygód, nie zwiedzając już
niczego po drodze, więc nie ma o czym pisać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz