sobota, 23 listopada 2019

Norwegia 2019 Dzień 5 - Sola Strand


09.08.2019

Od początku planowałam, że tego dnia zobaczę Sola Strand, reklamowaną jako jedną z najpiękniejszych plaż świata. Trochę mi te plany zburzył wczorajszy zakup mapy, bo niektóre trasy na niej wyglądały bardzo kusząco i znacznie atrakcyjniej. Z drugiej strony, potrzebowałam odpoczynku i tęskniłam za morzem widzianym z bliska. Długo bym się wahała, ale ostatecznie zwyciężył przyziemny czynnik ekonomiczny - podliczyłam kasę i wyszło na to, że nie starczy mi na kolejną wyprawę w okolice Preikestolen. Przy okazji zapomniałam, że wyprawa do Soli też za darmo nie jest, ale na szczęście jakoś zmieściłam się w kosztach.
Wsiadłam w autobus i pojechałam do samego lotniska, choć teoretycznie bardziej opłacało się wysiąść dwa przystanki wcześniej. Musiałam jednak skorzystać z pewnego przybytku, i dobrze zrobiłam, bo potem nigdzie ani śladu takowego nie napotkałam. Następnie czekała mnie konieczność przedarcia się przez niekończące się lotniskowe parkingi. Pozornie zadanie wydawało się łatwe, w pewnym momencie jednak miałam wrażenie, że utkwiłam w labiryncie bez wyjścia. Na szczęście w końcu udało mi się znaleźć drogę i tak znalazłam się na szosie prowadzącej do celu.  Spacer na plażę okazał się dłuższy, niż się spodziewałam, ale, gdyby nie jeżdżące obok samochody, byłby całkiem przyjemny. W końcu pozostało przedostać się przez zarośla - ok, były tam wydeptane wąskie ścieżki - i już się było na miejscu. Plaża składała się z czyściutkiego srebrzystego piasku i malowniczych wydm, ale stwierdzenie, że jest jedną z najpiękniejszych na świecie uważam za mocno przesadzone. Nawet u nas, nad naszym polskim Bałtykiem, znalazłyby się piękniejsze, choć fakt, na pewno nie tak czyste. Poza tym spodziewałam się widoku na bardziej otwarte morze, tymczasem okazał się to być bardzo zatokowy zakątek - a szkoda, to nie jest to, za czym tak tęskniłam. Minusem była też bliskość cywilizacji - z jednej strony kompleks hotelowy, z drugiej - spory, dobrze widoczny kawałek szosy.
Za to muszę przyznać, że ta plaża jest wybitnie wręcz fotogeniczna - na zdjęciach prezentuje się o wiele lepiej, niż w rzeczywistości. Jeśli ktoś zna ją tylko z fotografii, faktycznie może ocenić ją znacznie wyżej. 
No dobrze, narzekam, ale to wszystko przez kontrast pomiędzy rzeczywistością a wygórowanymi oczekiwaniami. W gruncie rzeczy było tam bardzo ładnie. I co niezwykłe - woda w morzu ciepła! Straszliwie żałowałam, że nie mam kostiumu. Poważnie rozważałam wykąpanie się w ubraniu, miałam jednak obawy co do tego. Słońce schowało się za cienkimi chmurami. Nie było go dość, żeby się ogrzać po wyjściu z wody. Pogoda wciąż była ładna, ale bez gwarancji, że się nie pogorszy. Mogłam nie zdążyć wyschnąć przed powrotem, a kto mnie mokrą wpuści do autobusu? No i bałam się zostawić wszystkich swoich rzeczy bez opieki. Co prawda tu uczciwy kraj, ale kto mi zagwarantuje bezpieczeństwo na 100%? Utrata dokumentów, biletów powrotnych, całej kasy to byłby nie lada problem za granicą, nie chciałam ryzykować. I ostatecznie nie odważyłam się, czego niezmiernie żałuję. Do końca życia mogłabym się chwalić, że pływałam w Morzu Północnym, a tak, to mogę się chwalić tylko tym, że brodziłam po kolana. To morze jest zazwyczaj zimne tak, że nawet Norwegowie się w nim nie kąpią. Takie temperatury jak w tym roku to tu ewenement.
Podziwiałam też niezwykłe tutejsze meduzy o kształcie kwiatów w brązowo-pomarańczowych kolorach. Leżały głównie martwe, na brzegu, w wodzie niewiele ich pływało. Zastanawiałam się, czy bardzo parzą. Po powrocie doczytałam - owszem, bardzo, choć nie są niebezpieczne dla życia. Mimo to cieszę się, że nie miałam  z żadną z tych bełtw festonowych bliższego kontaktu. 
Postanowiłam dojść do przynajmniej jednego końca plaży i tak oto niespiesznie dotarłam do bardziej skalistego wybrzeża. Cały czas uparcie zasuwałam na bosaka, nawet, kiedy przyszło mi wspinać się na skały, co było bardzo fajnym doświadczeniem. :) Tu krajobraz zrobił się dużo bardziej malowniczy, pojawiły się też tajemnicze opuszczone bunkry, za to ruda woda znacznie mniej zachęcała do kąpieli. Wielkie miki lśniły w słońcu jak drogocenne skarby, zabrałam kawałek ze sobą, podobnie jak garść muszelek. Zawróciłam niechętnie, kiedy nie dało się już dalej boso iść, ze względu na ostre trawy. Zresztą, chyba wlazłabym już na teren czyjegoś gospodarstwa. 



W drodze powrotnej znów zawędrowałam na samo lotnisko, znów gnana tą samą usilną potrzebą... 
Kiedy wróciłam do Stavangera , było jeszcze dość wcześnie, postanowiłam więc jeszcze raz zapuścić się w piękne, kwieciste uliczki Starego Miasta. Poprzednio, jak tu byłam, miałam wrażenie, że nie zwiedziłam tego zakątka dostatecznie, teraz jednak doszłam do wniosku, że wszystko, co najważniejsze, właściwie już widziałam. Mimo to miło było wrócić w tą bajkową okolicę i przy okazji zawrzeć znajomość z dumnym, długowłosym kocurem. 
Potem poszwędałam się po porcie, popodziwiałam meduzy tym razem żywe i zjadłam obiad w jednej z uroczych nadbrzeżnych  knajpek. 
Jednego tylko żałowałam - przepiękna tutejsza katedra po dwóch latach wciąż była w remoncie i  wciąż miała zasłonięty front, który tak bardzo chciałam zobaczyć.
I tak oto ostatni dzień wyjazdu dobiegł końca.









Z ciekawostek - uderzyła mnie różnica językowa pomiędzy Bergen a Stavangerem. W Bergen gdziekolwiek weszłam - do sklepu, informacji turystycznej, kasy biletowej, zanim jeszcze zdążyłam się odezwać, witano mnie i zagadywano po angielsku. W Stavangerze odwrotnie, nawet jeśli ja zagadałam po angielsku, często odpowiadano mi po norwesku albo angielsko-norweską mieszanką. Najlepsze było, jak pani w sklepie podała mi cenę do zapłacenia: "thirty fem". Od tamtej pory jest to mój ulubiony liczebnik. :D Problemu ze zrozumieniem nie miałam, uczyłam się kiedyś liczyć po szwedzku, a 'pięć' brzmi w obu językach tak samo. :)

Następnego dnia wróciłam do domu przez Gdańsk, bez żadnych przygód, nie zwiedzając już niczego po drodze, więc nie ma o czym pisać.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz